Wyniki zawodów przedstawiały się następująco:
1.Ben Abruzzo, Maxie Anderson – balon Double Eagle III (USA) – 670 mil.
2.Dewey Reinhard, Joe Kittinger (USA) – 300 mil.
3.Ede Yost, Bob Snow – Rosie O’Grady (USA) – 170 mil.
4.Ernst Eselin, Wezner pfenninger Quo Vadis (Szwajcaria) –110 mil.
8.Stefan Makne, Gromosław Czempiński – Polonez – 60 mil.
W konkursie startowało 18 załóg z 15 państw. Jedno jest pewne, to, że tych zawodów nie wlicza się do pucharu GB.
Po zakończeniu zawodów Stefan Makne podzielił się kilkoma refleksjami:
1.zawody udały się pod względem organizacyjnym, natomiast niezbyt pod względem sportowym. Zdaniem Stefana Makne niezbyt fortunnie został dobrany termin zawodów, gdyż w maju wieją tu bardzo słabe, o zmiennych kierunkach wiatry, stąd tylko właściwie 2 balony uzyskały liczącą się odległość, pozostałe natomiast lądowały w promieniu 100 km.
2.W technologii budowy balonów nastąpił zasadniczy zwrot w kierunku powłok lżejszych – plastykowych i nylonowych. Takie balony pokazały Stany Zjednoczone, które zajęły 3 pierwsze miejsca (balony USA były lżejsze o ok. 100-200 kg od tradycyjnych, europejskich).
Mimo odległego miejsca załogi Stefan Makne ocenił wyprawę za udaną, ze względu na bogate doświadczenie zebrane w czasie zawodów.
Miejsce startu, które znajdowało się przed transatlantykiem Oueen Mary – startuje balon USA.
Bardzo ciekawą jest korespondencja Gromosława Czempińskiego z USA:
15 maja, godz.9.50, lotnisko międzynarodowe Okęcie w Warszawie – Hieronim Kosmowski i autor niniejszego czekają niecierpliwie na Stefana Makne, trzeciego członka ekipy polskiej na Międzynarodowe Zawody Balonowe o Puchar Gordon Bennetta, które mają być rozegrane w dniach 21-29 maja 1979 roku w Long Beach w USA. Samolot PLL LOT do Nowego Jorku odlatuje za 40 minut, a my odbieramy jeszcze ostatnie dokumenty – ubezpieczenie załogi i balonu. Po chwili zjawia się Stefan Makne, z materiałami reklamowymi Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, głównego sponsora naszej wyprawy, która do dnia wylotu wisiała na przysłowiowym włosku. Jako ostatni wchodzimy na pokład Kopernika. Po chwili start i jesteśmy w powietrzu. A więc mimo niezliczonych problemów, wyprawa na najważniejsze zawody balonowe doszła do skutku.
Informację o możliwościach wznowienia zawodów Gordon Bennetta otrzymał Aeroklub PRL w grudniu 1978 roku w przesłanym przez dr. Toma Heinsheimera (przedstawiciel Aeroklubu USA) zaproszeniu Aeroklubu PRL do udziału w zawodach. Było w nim wiele ciepłych słów pod adresem Polski jako ostatniego zwycięzcy zawodów Gordon Bennetta oraz niezbyt precyzyjny regulamin zawodów i pewne zobowiązania finansowe organizatorów wobec załogi z kontynentu europejskiego. Aeroklub PRL przystąpił do przygotowań do zawodów od ...... budowy balonu, gdyż organizator wyznaczył limit pojemnościowy balonu początkowo do 1000 m3, później - 1300 m3. Dzięki wysiłkom i własnemu zaangażowaniu Stefana Maknego i Hieronima Kosmowskiego, w ciągu 4 miesięcy powstał nowy balon Polonez. Nie było to łatwe zadanie, by w ciągu tak krótkiego czasu znaleźć sponsora, wykonawcę oraz zbudować balon. Jeszcze tydzień przed odlotem nikt w APRL nie marzył, by udało się zbudować balon w terminie. A jednak Stefan i Hirek dotrzymali słowa – dzień przed odlotem do USA balon był gotowy.
Kolejnym problemem były kwestie finansowe – na początku kwietnia otrzymaliśmy od dyrektora zawodów dr. T. Heinsheimera pismo, w którym USA wycofała się z wszelkich zobowiązań finansowych. Wydawało się, że tym razem, z uwagi na bardzo krótki termin, jest to problem nie do przezwyciężenia. Dzięki jednak wyrozumiałości i życzliwości dyrekcji Zjednoczenia Polmo oraz Towarzystwa Łączności z Polonią zagraniczną „Polonia”, w przeddzień wylotu dysponowaliśmy już niezbędną kwota dewizową. Wizy oraz bilety PLL LOT otrzymaliśmy także w przeddzień wylotu. A więc jednak lecimy. Nie było już czasu powiadomić organizatorów oraz placówek polskich w USA o dacie naszego przylotu.
O godz. 15.30 lądujemy na lotnisku J. F. Kennedy w Nowym Jorku. Dzwonimy do Konsulatu Generalnego PRL oraz przedstawiciela LOTU, prosząc o pomoc przy organizowaniu naszego transportu z Nowego Jorku do Los Angeles oraz odprawy celnej balonu. Są zaskoczeni naszym niespodziewanym przylotem. Otrzymujemy jednak niezbędną pomoc i po 2 dniach lecimy już, wraz z balonem, samolotem rejsowym World Airways za jedyne 400 dolarow do Los Angeles (nie do uwierzenia, gdyż przeciętna cena za taki przelot wynosi ok. 1000 dolarów).
Znów 15.30 – tym razem lotnisko w Los Angeles. Po krótkich poszukiwaniach numeru telefonu dzwonimy do organizatorów.
- Dr Alberto Samueison, sekretarz zawodów............. kto mówi? Czempiński z Polski? My nic nie wiemy, czy Polacy przylecą, nie odpowiadają na nasze listy.
- Ale my już jesteśmy w Los Angeles, na lotnisku...
- Cisza w słuchawce, a potem krzyk radości:
- Za chwilę po was będziemy.
Po pół godzinie zjawia się dr Heinsheimer – cieszy się ogromnie z naszego przyjazdu, gdyż, do naszego przylotu nie miał potwierdzenia naszego udziału. Wyjaśniamy szereg spraw, które utkwiły gdzieś na drodze pocztowej między USA i PRL. Mamy kłopot z transportem balonu – Los Angeles przeżywa poważne kłopoty z benzyną. Ciężarówkę udaje się nam zorganizować dopiero po kilku godzinach. Późną nocą udajemy się wreszcie na spoczynek – jesteśmy wyczerpani zmianą czasu i licznymi problemami, które musieliśmy pokonywać w ostatnim czasie.
Przez następne dni zajęci jesteśmy przygotowaniem balonu do startu – organizujemy radio, odzież i żywność na wypadek lądowania na pustyni, zapoznajemy się z rejonem startu, przypuszczalna trasa lotu, warunkami atmosferycznymi oraz uczymy się korzystać za pomocą radia ze stacji meteorologicznych, serwisu lotniczego, procedury naziemnej i powietrznej lotnisk itp. Amerykanie, z którymi się stykamy, są bardzo uczynni i przyjacielscy – starają się pomóc nam przy rozwiązywaniu problemów.
Ekipa nasza cieszy się tutaj dużą popularnością. Trzy dni przed startem przykra dla Hirka decyzja – w związku z wymaganą przez organizatorów znajomością języka angielskiego przez załogę ( z uwagi na obowiązek łączności radiowej z ziemią) postanowiliśmy, że załogę balonu stanowić będzie Stefan oraz ja.
Zbliża się wreszcie dzień zawodów – na odprawie (która odbyła się dzień wcześniej) przypominano o wprowadzonym limicie wysokości w zawodach (5000 m) oraz konieczności przestrzegania przepisów ruchu w rejonie lotnisk, szczególnie zachowania nakazanych wysokości i wprowadzonej innowacji do zawodów w postaci możliwości wyboru dowolnego momentu startu przez poszczególne balony w okresie od 26.05 godz. 13.00 do 27.05 godz. 18.00. Komunikat meteorologiczny niezbyt zachęcający – rejon na skraju niżu. Wiatry słabe, zmienne.
Balony na starcie nowego Gordon Bennetta w Long Beach w Kalifornii. Na pierwszym planie balon Belgów.
Startują Anglicy.
Ciężarówki z helem, którym były napełniane balony. Pierwszy - balon francuski, w głębi – szwajcarski.
Los Angeles otoczone jest wysokim łańcuchem gór, ok. 300-4500 m. Pokonywanie gór, może kosztować w ciągu dnia wiele gazu ( z uwagi na silną operację słoneczną; za górami rozciąga się pustynia o średniej temperaturze 45 stopni C ), stąd niemal wszyscy planują wyjście z kotliny poprzez trzy przełęcze, przy czym najszersza, a zarazem najniższa jest w kierunku niemal wschodnim od miejsca startu. Taktyka lotu ustalona przed startem jest prosta – lecieć z bryzą jak najniżej w kierunku przełęczy (oddalonej o ok. 110 km), by wejście w noc kosztowało nas jak najmniej balastu.
Komunikat południowy w dniu startu zwiastuje nadejście w dniu następnym frontu chłodnego oraz silniejsze wiatry w kierunku wschodnim. Decydujemy się zatem czekać do dnia następnego.
Tymczasem inne balony kończą przygotowania do startu; kilkadziesiąt tysięcy ludzi czyni nieco zamieszania chodząc wokół balonów, zbierając autografy pilotów, dotykając powłok, koszy, sprzętu. Dwie orkiestry rozrywkowe grają jakieś melodie. Prasa, radio, telewizja. W ogromnym zgiełku giną komunikaty organizatorów. Panuje ogólny nastrój zabawy. O 14.20 startuje pierwszy balon – to znane małżeństwo Krauer ze Szwajcarii. Następnie, w niewielkich odległościach czasu, startuje kolejno pięć balonów.
Odważanie balonu – chwila przed startem.
Tysiące ludzi pędzi z jednego krańca pola startowego na drugi, tratując po drodze nasz balon, który znajduje się akurat na środku. Organizator nie panuje nad sytuacją, zbyt słabo zabezpieczone jest pole startu. Nasze głosy giną w ogólnym zgiełku. Zawodnicy USA, którzy z uwagi na wyjątkowo lekką konstrukcje balonu uchodzą za faworytów, czekają także do dnia następnego.
Na drugi dzień wcześnie rano jesteśmy już na polu startowym i napełniamy balon. Wiemy już, że ostatni z sześciu wczorajszych balonów lądował o godz. 4.00 tuż za przełęczą na pustyni, z powodu braku balastu. Różnica temperatur między dniem i nocą jest olbrzymia, ok. 35 stopni C, to kosztuje sporo balastu. Kilka minut po 9.00 startuje ogólny faworyt imprezy – Ben Abruzzo i Maxie Anderson na balonie Double Eagle III. Ich przezroczysty balon plastykowy budzi szerokie zainteresowanie. Będą lecieć ok. 50 godzin, by zwyciężyć (pokonując dystans ok. 1070 km). 40 min. później mamy wypełnioną powłokę i szykujemy się do startu. 1,5 godziny później stwierdzamy, że z balonu ucieka gaz. Stefan zagląda do środka, do powłoki – wychodzi zrozpaczony, w powłoce pełno dziur. Decydujemy się na klejenie. Ciężka i trudna operacja, gdyż z zewnątrz dziur nie widać. Dziury powstały podczas przechodzenia ludzi po powłoce. Organizator przeprasza za słabe zabezpieczenie, zapewnia ponowne bezpłatne napełnienie balonu helem, ale to nie przywróci nam sprawności balonu. Kleimy. Tymczasem kolejne balony unoszą się w powietrze. Około południa dowiadujemy się, że ktoś strzelał z ziemi do balonu Anglików ( na szczęście nie trafił). Wiatr spycha balony na międzynarodowe lotnisko Los Angeles. Wielkie odrzutowce wykonują slalomy między balonami. Wiatru prawie nie ma.
Startuje kolejny balon szwajcarski,
Quo Vadis. Na ziemi – przygotowania
do napełnienia gazem powłoki balonu RFN. Balon reprezentantów Włoch.
O 15.30 organizator wstrzymuje start ostatnich balonów Rosie z USA i Poloneza. FAA zawiesza dalsze w tym dniu loty balonów. Cieszymy się – mamy dodatkowo kilka godzin na łatanie Poloneza. Wieczorem studiujemy prognozę pogody ( nawiasem mówiąc, komunikaty rzadko pokrywały się z rzeczywistością). Double Eagle ciągle nad oceanem (a więc w kierunku przeciwnym niż planował), ale, złapał już kontakt z frontem. Pozostałe balony lądują w rejonie Los Angeles, z powodu bardzo słabego wiatru o zmiennych kierunkach.
Trzeciego dnia zawodów w polu startowym przed Queen Mary w Long Beach stoją już tylko 2 balony – Polonez i Rosie. Dziury załatane – było ich około 70. O 14.00 organizator zezwala na start pod warunkiem jednak, że w rejonie Los Angeles będziemy lecieć na wysokości 2000 m. Trudno, nie mamy wyboru. Pierwszy startuje Rosie – mimo nakazu leci na wysokości ok. 300 m, wykorzystując silną bryzę w kierunku wschodnim. My startujemy ok. 14.20, żegnani ogromnymi brawami za upór – nie wierzono, byśmy zdołali pokleić balon.
Tuż po starcie próbuję nawiązać kontakt z wieżą kontrolną w Long Beach. Niestety radio przestało działać. Sprawdzałem je kilka razy - ostatnio tuż przed startem. Wszystko było OK. To nas nieco deprymuje. Znad oceanu nadciągają chmury, które powoli przykrywają ziemię.
Bez radiokompasu nawigacja jest beznadziejna. Stefan próbuje się namierzać na odległe o 100 km wierzchołki gór wystające z chmur – w ten sposób prowizorycznie ustalamy nasze położenie. Wiatr znosi nas, niestety w kierunku przeciwnym niż w komunikacie, na ocean. Balon zatrzymuje się na 1600 m. Inwersja. Sypiemy piach kilka garstek, potem pół worka, wreszcie cały – balon ociężale wzniósł się o 100 m Odczekujemy chwilę i znowu cały worek – znów tylko 100 m. Dopiero na 2100 m przebijamy inwersję. Na wysokości ok. 2500 m łapiemy wreszcie upragniony kierunek wiatru – na wschód. Po ok. 2 godzinach mijamy na trawersie miejsce startu.
- Jeżeli w tym tempie będziemy lecieć dalej, to może jutro miniemy zabudowania Los Angeles – zażartował Stefan.
Rzucamy papier, by zorientować się o sile i kierunku wiatru. Pełne pokrycie utrudnia jednak właściwa ocenę sytuacji. Wokół nas od około godziny krąży samolot. Próbujemy pokazać mu, że nic nie słyszymy i chcemy nawiązać kontakt radiem awaryjnym, wojskowym ( mały, podręczny radioodbiornik o 2 kanałach), ale bez skutku. Samolot ten towarzyszyć nam będzie przez 4 godziny (później dowiedzieliśmy się, że organizator domyślił się naszych kłopotów z radiem i wysłał samolot, by znać nasze położenie). Po 2 godzinach próby naprawy radia – poddajemy się. Chwilę potem spostrzegamy, że nasz „ekran radarowy” (transponder) także nie działa (zgasła lampka kontrolna). Nic nie mówimy, obaj bowiem zdajemy sobie sprawę, że w tych warunkach, przy pełnym zachmurzeniu, bezksiężycowej nocy i braku radiokompasu nasz lot nocny jest tylko marzeniem. Wszystko zależy od tego, ile stracimy balastu przy wejściu w noc.
O 8,00 robi się już chłodno, temperatura powietrza opada bardzo szybko. Pozwalamy, by balon opadł z 3000 m na 2500 m. Zaczynamy sypać balast. Niżej jest słabszy wiatr, wiejący do tego bardziej w stronę oceanu. Temperatura ciągle spada, wkładamy ciepłe kurtki. Sypiemy balast. Jesteśmy w smutnym nastroju – nic nie mówimy, ale obaj zdajemy sobie sprawę, ze lot nocny staje się coraz mniej prawdopodobny. Ciągle sypiemy balast, by nie dopuścić do opadania balonu. Około 20.30 z 30 worków piasku, które mieliśmy przy starcie, mamy jeszcze około 16, a balon wciąż chce zejść niżej.
Stefan pyta co robić w tej sytuacji – czy mimo awarii radiokompasu ryzykować wejście w noc i lądowania w nocy w górach (wiemy już, że o przetrwanie nocy nie ma mowy) czy też decydować się na lądowanie?
Pytanie retoryczne – wiemy, że nie walczymy już o zwycięstwo. Z ciężkim sercem pozwalamy na opadanie balonu, sypiemy piasek, by nie przekroczyć opadania 1 m/s.
Włączam radio awaryjne. Przez 15 minut nadajemy sygnał emergency. Chcemy zyskać połączenie przed wejściem w chmury, gdyż co chwilę widzimy na kierunku naszego lotu samoloty, różnej wielkości przebijające chmury w górę i dół. Zatem jesteśmy w pobliżu jakiegoś lotniska. Według namiarów Stefka, zrobionych tuż przed zmrokiem, powinniśmy być nad Santa Anna. Tuż przed wejściem w chmury, 200 m pod nami, widzimy Boeinga 707 schodzącego do lądowania, zanurzającego się w chmury.
Jestem trochę przestraszony. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji wejścia w chmury bez łączności radiowej, na ścieżce schodzenia samolotów. Około 100 m nad chmurami udało nam się wreszcie uzyskać łączność z wieżą w Santa Anna. Podaję wysokość i przypuszczalne położenie oraz nasze zamiary. Jestem trochę podenerwowany, mówiąc do wieży o schodzącym Boeingu. Spokojny głos z wieży uspokaja mnie. Co minutę podajemy wysokość. Chmury są cienkie, ok. 300 m, więc po chwili widzimy ziemię. Morze świateł. Wiemy już, że to Santa Anna – jest godzina 21.00. Mamy jeszcze 11 worków piasku. Balon wyhamowujemy na 500 m. Lecimy wzdłuż autostrady, na północ. Po około 10 min. przylatuje do nas śmigłowiec policyjny. Po kilku okrążeniach leci przed nami wyszukując „szperaczami” pola, nadające się do lądowania, wśród zabudowań. Niestety, wszystko na trawersie lotu. Na ziemi spostrzegamy kolumnę samochodów policyjnych, karetki pogotowia, straży pożarnej, podążające w kierunku lotu. Każde wskazane reflektorem miejsce na ziemi natychmiast obstawiają dookoła, rzucając światła reflektorów na pole.
My tymczasem lecimy spokojnie dalej, oświadczając wieży, że lądować będziemy poza miastem. Lecimy w stronę gór. Zastanawiamy się, czy lecieć dłużej – mamy przecież 11 worków balastu. Jest dopiero 21.30. moglibyśmy lecieć jeszcze około 3 godzin, zwyciężył jednak rozsadek. Na wzgórzach Stefan dostrzega skrawek pola wolnego od zabudowań i linii wysokiego napięcia. Ciągnę klapę – tuż przed ziemią rozrywam rozrywacz. Lądowanie jest miękkie. Stoimy w miejscu – 5 m od polnej drogi. Śmigłowiec ląduje na wzgórzu obok. Po 3 minutach słyszymy głos policjanta:
- Jak się masz, dobrze?
Okazało się, że był to policjant polskiego pochodzenia, nazywa się Winnicki, pochodzi z okolic Detroit. 10 minut później jest szeryf, miejscowa prasa, właściciel pola i Hirek Kosmowski z grupą naziemną.
Opowiadaniom nie ma końca. Wracamy do Los Angeles. Przelecieliśmy około 60 mil. Niezbyt to imponująca odległość na ponad 7 godzin lotu, ale inni mieli jeszcze mniej szczęścia niż my, lądowali w centrum Los Angeles (m.in. załoga RFN na dachu jakiegoś budynku). Dowiedzieliśmy się także, skąd nagle znalazł się przy nas śmigłowiec, oraz straż pożarna, karetki pogotowia, wozy policji. Otóż, gdy wieża kontrolna w Santa Anna przekazała do organizatorów nasze położenie oraz że schodzimy w dół, dr Heisriheimer był przekonany, ze nie mamy już balastu i że w związku z tym będziemy lądować w centrum Santa Anna. Stąd podjął decyzję pełnej asekuracji na wypadek, gdybyśmy wylądowali niezbyt szczęśliwie.
Następnego dnia wieczorem odbyło się uroczyste zakończenie zawodów w Sali Wielkiej Queen Mary, przemówienia, pamiątkowe pucharki, podziękowania itp. Szczególnie uhonorowany został dr Tom Heisheimer, inicjator i główny organizator zawodów. To dzięki niemu po raz pierwszy od 41 lat zostały wznowione zawody Gordon Bennetta. Okazało się, że mimo, iż balony na ogrzane powietrze biją rekordy popularnosci w USA, to jednak tradycyjne balony gazowe mają ciągle wielu zwolenników oraz że uroki lotów balonów wolnych nie mają sobie równych.
Polska załoga została wyróżniona specjalną nagrodą dla Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, ufundowaną przez Izbę Handlowa Long Beach, za wysiłek organizacyjny w zbudowaniu i przygotowaniu do zawodów balonu Polonez, w tak krótkim terminie. Poza tym zamykając zawody dr Heinsheimer opowiedział zebranym historię naszego lotu, uznając ją za najciekawszą i najbardziej romantyczną.
Pan Paweł Skrzypalik z Poznania przysłał mi zdjęcie cennej pamiątki z Gordon Bennetta w 1979 r., po swoim krewnym pilocie balonowym Hieronimie Kosmowskim.