- Lorraine 1991;
- 37 Gordon Bennett;
- Lorraine 1999;
Balonowe Małżeństwo
Chyba niewiele w Polsce jest małżeństw zaangażowanych w rozwój sportów związanymi ze statkami powietrznymi. Dla mnie osobiście to jest sport balonowy, a między innymi taką parą tworzącą i związaną z baloniarstwem są Państwo Joanna i Waldemar Ozga reprezentujący Aeroklub Śląski.
Myślę, że najpełniejsze odzwierciedlenie postawy Pani Joanny w rozwój sportów lotniczych będą dwa wywiady – reportaże, które za Jej zgodą przedstawiam. Również bardzo aktywnym baloniarzem jest Pan Waldemar i to jest o tyle ciekawe, że Jego udziały w zawodach balonowych skutkowały przewiezieniem poczty balonowej, która notabene jest celem całej mojej strony internetowej. Te przesyłki są znane, ale w poszczególnych artykułach będę umieszczał tylko te, które posiadam, gdyż taki sobie założyłem cel i go konsekwentnie realizuję.
Pan Waldemar Ozga między innymi uczestniczył w poniższych zawodach balonowych, gdzie prawie na każdym z nich zostały przewiezione przesyłki balonowe.
Na portalu „Wyborcza.pl” z 10 lipca 2003 roku można przeczytać takie zdanie: „W koszu siedział wtedy Józef Zych - nestor śląskiego baloniarstwa, na co dzień pracownik urzędu wojewódzkiego odpowiedzialny za ośrodki rehabilitacyjne dla śląskich dzieci, po godzinach wielki pasjonat lotnictwa. To on wychował większość śląskich baloniarzy. Jego najpilniejszym uczniem był Waldemar Ozga. Sosnowiczanin sześć razy reprezentował nasz kraj na zawodach o Puchar Gordon Benetta, był uczestnikiem mistrzostw świata i Europy, wielokrotnym mistrzem Polski”
I w tym samym artykule dalej: „Ozga o najbardziej niebezpiecznej przygodzie balonowej.
Dzień jak co dzień. Wystartowaliśmy z parku w Chorzowie, wiał lekki wiatr w kierunku zachodnim. Pech chciał, że zniosło nas nad obóz internowanych w Zaborzu. Zeszliśmy dosyć nisko. Za nisko. Trzeba było więc usypać trochę piasku. A na dole, na spacerniaku, stali i wszystko obserwowali internowani. Z tym piaskiem to jakieś kawałki papieru chyba nawet poleciały.
Internowani pomyśleli, że to jakaś przemyślana akcja. Balon z biało-czerwoną flagą, ulotki. Stanęli więc na baczność i jak nie rykną: "Solidarność, solidarność!". Już wiedzieliśmy, że bez problemów się nie obędzie. Ruszyła za nami cała bezpieka. Ponieważ wiatr nam sprzyjał, postanowiliśmy, że wylądujemy na lotnisku w Gliwicach i dla niepoznaki podmienimy załogę. Udało się, ale nie do końca. Gdy balon już startował, na lotnisko wjechała milicja. Jakby tego było mało, do balonu uczepił się jakiś dzieciak. Było już za wysoko, żeby go zrzucić, koledzy wciągnęli go więc do środka. No to jakiś inteligentny milicjant zakomunikował przez radio: "Uciekają w kierunku Wiednia, mają zakładnika".
Z Wrocławia poderwano uzbrojoną iskrę, która miała zestrzelić balon. Kto wie, czy nie skończyłoby się nieszczęściem, gdyby nie wstawił się za nami płk Stanisław Petelicki, który uprosił, żeby najpierw odszukać balon. Smrodu było z tego co niemiara. Ile ja raportów napisałem. Zawieszono nam licencje, szkoda gadać!
Pan Waldemar Ozga. Albuquerque, New Mexico 3 październik 1993 r.
Dwa wywiady z Panią Joanną Ozga.
1 artykuł: z serwisu Dziennika Zachodniego z 1 czerwca 2013 roku.
Bywają długie okresy niepewności, gdy przy gęstej mgle samolotu w ogóle nie widać – mówi Joanna Ozga, asystent kontrolera ruchu lotniczego w Międzynarodowym Porcie Lotniczym w Pyrzowicach.
Lata pani na… ... szybowcach, samolotach i na balonach. Jestem też instruktorem lotniczym. Jako pilota złościły panią czasem dyspozycje kontrolerów lotu? Nie. Kontrolerzy to są profesjonaliści, a dobrze skonstruowane procedury są po to, żeby zapewnić maksimum bezpieczeństwa. Pilot czasem okazuje emocje, ale kontrolerom zdarza się to tylko sporadycznie. Trywializując, praca kontrolera to ponoć 90 proc. nudy i 10 proc. paniki. Coś w tym jest?
Jeden dzień jest podobny do drugiego, schematy się powtarzają, ale kontroler musi być przygotowany na ten moment, jak coś pójdzie inaczej. A może praca na wieży to tylko dobry zarobek? Jeśli nawet kontrolerzy podejmują tę pracę ze względów merkantylnych czy tego, że to ciekawy zawód, zawsze potem praca staje się ich pasją. Nie znam kontrolera ruchu lotniczego, który narzekałby: o rany, znowu muszę iść do roboty. Idzie do niej z ochotą, bo lubi. Właśnie, kontrolerzy ruchu lotniczego, przynajmniej w filmach, są przedstawiani jako ludzie całkowicie pochłonięci pracą, którym samoloty latają przed oczami nawet podczas rodzinnego obiadu w domu. Ile jest w tym prawdy? Akurat mnie z miejsca pracy zostają piękne obrazki - snujące się chmury, widok naokoło po horyzont, który umożliwia mi wieża ruchu lotniczego w Pyrzowicach. Czasu wolnego nie mam za wiele. Gdy wracam z pracy, idę - w mojej ocenie - do prawdziwego latania, to znaczy na lotnisko w Katowicach Muchowcu. Pilot próbuje dyskutować z wieżą, że może poleci jakoś inaczej, czy też w tej przestrzeni kontrolowanej ma okazywać bezwzględne posłuszeństwo? Ostatnie zdanie należy do pilota. Jeśli kontroler mówi, że warunki do lądowania są trudne, na przykład, z powodu niskiej podstawy chmur lub pas jest mokry, śliski, a pilot twierdzi, że lądować jednak musi, to ten pilot bierze na siebie ryzyko lądowania. Kontroler w tej sytuacji jest zwolniony z odpowiedzialności za skutki, ale robi wszystko, żeby to lądowanie przebiegało bezpiecznie. Generalnie praca kontrolera polega na bardzo ścisłej współpracy z pilotem. Gdy samolot ląduje czy startuje, to nie jest czas na dyskusję. Podobno zawód kontrolera ruchu lotniczego jest najbardziej stresujący ze wszystkich. Tak to pani odbiera? W określonych okolicznościach - tak, jest to zawód stresujący. Na przykład wtedy, gdy wystąpi awaria urządzeń wspomagających pracę kontrolera, albo jest zła pogoda i samoloty lądujące pokazują się bardzo nisko na prostej albo przy gęstej mgle w ogóle ich nie widać. Wprawdzie są widoczne na radarze i pilot potwierdza swoją pozycję, ale póki nie złapiesz z nim kontaktu wzrokowego i nie upewnisz się, że wszystko jest w porządku, bywają długie okresy niepewności. Natomiast jak jest dobra pogoda i wszystkie urządzenia dobrze działają, takiej niepewności nie ma.
Jak technika wspiera kontrolerów? Dziś przekaz radarowy pokazuje dokładnie pozycję samolotu, jego wysokość, odległość, prędkość, a także kurs. Pokazuje na ekranie i to nie tylko na jednym. Z takim oprzyrządowaniem pracuje się lżej. Jeśli kiedyś kontrolerzy na wieży tego wspomagającego oprzyrządowania nie mieli, to rzeczywiście ich praca w złą pogodę, przy dużym ruchu, musiała być mocno stresująca.
Zdarza się awaria takiego oprzyrządowania? Zdarza się, jak wszystkim rzeczom martwym, ale wtedy lotnisko się zamyka i ta informacja w sekundę dociera do pilota. On wie, że musi się kierować na lotnisko zapasowe. A gdy nagle lotniska w Krakowie i Wrocławiu zostaną zamknięte z powodu złej pogody i cały ruch jest przekierowany do Pyrzowic, to pojawia się dodatkowy stres? Stresu nie ma. Jest wtedy tylko więcej pracy, a najwięcej mają jej służby naziemne, które muszą te samoloty poupychać na płycie lotniska. Każde lotnisko ma przecież swoją pojemność. Gdy z powodu mgły zleciał się do Pyrzowic cały Kraków, samoloty stały też na drogach do kołowania. Ile godzin na dobę może pracować kontroler ruchu lotniczego? 7,5 godziny dziennie w systemie dyżurów i cyklu: dwie godziny pracy, dwie godziny przerwy, znów dwie godziny i przerwa. Najkrótsza przerwa to godzinna, co może się zdarzyć w sytuacjach niespodziewanego zmniejszenia się personelu na wieży. Co robi przez te dwie wolne godziny? Ten czas jest potrzebny, żeby "wyłączyć" się z obowiązków. Tak jest zresztą na całym świecie. Koledzy biegają do lasu, idą w tym czasie na siłownię, niektórzy czytają książkę albo ucinają sobie drzemkę. Każdy ma jakiś swój sposób na taki "reset", żeby potem przystąpić do dalszej pracy. W ładną pogodę jadę na rowerku do pobliskiego lasu, albo po prostu kładę się na łóżku, bo wcześnie wstaję, o 4.30. Jak często szkoli się kontroler ruchu? W zasadzie na okrągło są jakieś szkolenia i egzaminy. Kontroler jedzie na symulatory raz w roku. Co roku jest kontrolowany przez egzaminatorów, czy jego kwalifikacje, wymagane na tym stanowisku, nie uległy zmianie. Poza tym co chwilę wchodzi w życie nowy system, nowy przepis. Pani mąż Waldemar Ozga jest też pilotem, a największe sukcesy odniósł w lotnictwie balonowym. Domowe rozmowy też toczą się najczęściej wokół samolotów? W domu rzadko się widujemy, a jak już, to wybieramy rozmowę o rosole. Syn nie przejął państwa zainteresowań. To dziwne, bo wychował się na lotnisku. Nie chodził ani do żłobka, ani do przedszkola, tylko z mamą do pracy na Muchowiec. Jako pilot ma pani jeszcze jakieś niezrealizowane marzenia, na przykład, żeby przesiąść się na większe samoloty? Nigdy nie miałam takich marzeń. Przed laty otrzymywałam wielokrotnie zaproszenia, żeby przenieść się do LOT-u czy do lotnictwa sanitarnego, ale mnie takie latanie nie interesowało. Co jest w nim złego? Wielkie samoloty to w rzeczywistości taksówki powietrzne, a ja nie chciałam być taksówkarzem. Latałam na kilkunastu typach szybowców, na kilku typach samolotów i takie latanie jest ciekawe, takie mnie wciąż kręci. Odrywa się pani od ziemi zostawiając wszystkie ziemskie sprawy i czuje się wolna, szczęśliwa, bo bliżej nieba? Pytam, ponieważ dla mnie każdy lot jest stresem. Trzeba się wybrać na przejażdżkę mniejszym samolotem, a nie boeingiem czy airbusem, gdzie się nie doświadcza takich atrakcji, jakie przeżyłam choćby wczoraj, gdy z moim uczniem polecieliśmy cessną nad Sudety. Piękna pogoda, bajeczne widoki, góry jeszcze lekko ośnieżone... Po prostu - cudnie. O niczym innym nie myślisz tam w górze, tylko właśnie o tym, że jest cudnie. Dlatego dziś rano znów idę na lotnisko Muchowiec, żeby latać z uczniami, bo w nocy mam dyżur na wieży w Pyrzowicach.
2 artykuł:
GAZETA WYBORCZA Katowice
Niezwykła pilotka. "Kiedy lecę nic mnie nie boli, nic mnie nie strzyka"
Michalina Bednarek
25 maja 2018 rok
Joanna Ozga, pilot z Aeroklubu Śląskiego (GRZEGORZ CELEJEWSKI)
Joanna Ozga to twarda i wymagająca kobieta. Ma oko na najmniejsze błędy. Piloci mówią o niej krótko: ikona i legenda. 66-letnia instruktorka ze Aeroklubu Śląskiego wyszkoliła w swoim życiu setki pilotów. Niektórzy z nich dziś latają dla największych linii lotniczych świata. Emerytura? - Jeszcze o tym nie myślę - mówi pilotka.
Czym lata? Wszystkim. Zaczęła od szybowców, potem były samoloty, wreszcie i balony się trafiły. Mimo że mogłaby już nie pracować, nadal tego chce. Joanna Ozga od niemal pół wieku jest instruktorką latania w Aeroklubie Śląskim, który działa na lotnisku w Katowicach – Muchowcu.
Jej wielka przygoda z lotnictwem zaczęła się od ogłoszenia w gazecie. – Mama znalazła ogłoszenie w „Dzienniku Zachodnim” o trwającym naborze na szkolenie. To były szybowce. Zaraz z gazetą pod pachą pobiegłam do aeroklubu – wspomina.
Jej ojciec także był pilotem szybowca. Chociaż zmarł, kiedy miała zaledwie trzy lata, to zdołał w niej zaszczepić tę pasję. – Pewnie podświadomie jakoś to we mnie utkwiło. Zresztą od dziecka na pytanie „kim chciałabyś zostać w przyszłości” zawsze odpowiadałam hardo „poetką albo pilotką”! – mówi Joanna Ozga.
Taksówkarzem nie będę
Był początek lat 70. Szkolenie szybowcowe dla osób pomiędzy 16. a 21. rokiem życia sponsorowało wówczas Ministerstwo Obrony Narodowej. Taki był pomysł: żeby w przyszłości, tak na wszelki wypadek mieć wystarczająco wyszkolonych lotników w państwie. – Do wyboru jeszcze było szkolenie spadochronowe, ale ja nie chciałam spadać. Chciałam latać. Obojętne było czym, mogłaby to być wówczas nawet rakieta – śmieje się.
Chociaż była jedyną dziewczyną w całym naborze, nikt nie traktował jej przez to inaczej. Nie było oczywiście mowy o taryfie ulgowej. Cel był jasny – miała zostać pilotem i to dobrym. – Szybko też nastąpiła pełna integracja z resztą „załogi”, nawiązały się przyjaźnie, które utrzymuje do dziś – mówi.
Najpierw wszyscy musieli odbyć trzymiesięczny kurs teoretyczny, a dopiero potem nadszedł czas na latanie. Pierwsze próby z instruktorem, potem już samemu. No i w niebo jako pierwsza z całej grupy wzleciała właśnie Joanna. – Uczucie towarzyszące w pierwszym locie? Teraz już niewiele pamiętam, ale za każdym razem będąc wysoko nad ziemią zwyczajnie się cieszę, więc tak samo musiało być i wtedy – mówi Joanna.
Doskonale za to pamięta nazwisko swojego instruktora. Felicjan Kawala był w środowisku legendą. Instruktor szybowcowy i samolotowy, akrobata samolotowy. Latał indywidualnie i kręcił również akrobację zespołową. Osiągał sukcesy jako zawodnik w wielu imprezach w Europie. Kawala wytypował właśnie ją.
Do czego? Co roku dwóch czy trzech najlepszych kursantów instruktorzy wybierali do dalszych szkoleń – już samolotowych. Szkolenie samolotowe było bowiem wielkim wyróżnieniem. A dla Joanny to była... kara! – I to jeszcze jaka. W ogóle wówczas tak o tym nie myślałam. Prosiłam wręcz, że nie chcę i się nie zgadzam, bo przecież chciałam koniecznie zostać pilotem szybowcowym wyczynowym. To konkurencja na trasach na czas. Decyzja jednak zapadła i niewiele miałam wtedy do powiedzenia – mówi.
W wieku zaledwie 21 lat zdobyła licencję zawodową, a stąd tylko krok dzielił ją od tego, żeby zostać choćby pilotem samolotów pasażerskich. Dostała wówczas nawet poważną propozycję z LOT-u, ale się nie zgodziła. Twardo stała przy swoim „ja taksówkarzem nie będę!”.
Piloci liniowi w latach 70. byli bardzo szanowani i był to duży prestiż wśród braci lotniczej, ale mimo to wcale nie zarabiali tak dobrze, jak chociażby dziś. Mieszkali w ciasnych klitkach w blokach, nie stać ich było na samochody. A przecież Joanna wciąż marzyła o tym, że zostanie pilotem akrobacyjnym, chciała też brać udział w zawodach rajdowo-nawigacyjnych.
Na marzeniach się jednak skończyło, bo spotkała ją kolejna „kara”. Po odbyciu kursu samolotowego znów została postawiona pod ścianą. Jako najlepsza w grupie dostała zielone światło, aby zrobić kurs instruktorski i zacząć uczyć innych latania.
Studiowała wtedy budownictwo ogólne na Politechnice Śląskiej, ale przełożony oznajmił jej, że „studia sobie może skończyć kiedykolwiek, a instruktorem zostanie teraz”.
Ulubiona grupa
W ten sposób Joanna Ozga rozpoczęła pracę w Aeroklubie Śląskim, która trwa już ponad 40 lat. W swojej karierze również kilkanaście ładnych lat przepracowała jako asystent kontrolera ruchu lotniczego na wieży kontroli lotniska w Pyrzowicach.
Zainteresowała się też innymi latającymi „obiektami” – balonami. – Mąż mnie wciągnął. Lata zawodowo, był nawet w kadrze narodowej, a więc na początku zaczęłam latać z nim. To były lata 90. Potem już nawet sama zaczęłam startować i brałam udział w różnych zawodach, nawet startowałam w mistrzostwach świata, ale to historia na osobną książkę – śmieje się Joanna.
Obecnie skupia się już tylko na kursach. Przyszłych pilotów, którzy trafiają w jej ręce, dzieli na trzy kategorie. Pierwsza to młodzi ludzie, którzy w przyszłości chcieliby pracować jako piloci komunikacyjni. Trudno się dziwić, zachęcają głównie zarobki, więc robią wszystko, żeby zdobyć pieniądze na taki kurs, a ten do tanich nie należy. Druga grupa to ludzie, których stać na własny samolot. Potrzebują go np. po to, aby latać do pracy. Ci traktują samolot przede wszystkim użytkowo.
Za to trzecia grupa to ulubiona grupa instruktorki – pasjonaci. – Ludzie zakochani w samolotach. Zachwyceni tym, że mogą latać. Mamy nawet taką grupkę pasjonatów, która od czasu do czasu wynajmuje samolot z naszego aeroklubu i oblatuje sobie Europę – mówi Joanna.
Jej „legenda” w środowisku czasem sprawia, że przyszli kursanci czują przed nią respekt. Ona bowiem szkoli tak długo aż pilot opanuje wszystkie elementy kursu. – Jestem wymagająca. Nie przymykam oka nawet na szczegóły. W lataniu ważna jest precyzja. Przyznam jednak, że kiedy taki „mój” pilot wznosi się w niebo i wszystko wykonuje jak należy, to naprawdę miło się patrzy. A jak jest spięty i niepewny – to także potrafię zaobserwować z dołu – mówi.
A kiedy emerytura? Jeszcze o tym nie myśli. – W locie nic mnie nie boli. Trudno więc powiedzieć, kiedy przestanę. Dopóki mogę, będę pracować – śmieje się.