I jak wcześniej wspominałem w tej części przedstawię opis oraz kilkanaście zdjęć z lotu pilotów: Beaty Chomy i Jacka Bogdańskiego przez tak wspaniałe góry jakimi są Alpy. Panią Beatę poznałem osobiście podczas zawodów balonowych w Krośnie i to za Jej zgodą przedstawiam ten reportaż oraz zdjęcia.
Balonem przez Alpy
Zimowe zawody balonowe w Austriackim Zeel am Zee rozgrywane są co roku od 31 lat. Zazwyczaj loty odbywają się wzdłuż rozległej doliny rzeki Salzach. Tradycją jest też, że jeśli wystąpi sprzyjająca pogoda można odbyć długi i wysoki lot nad górami.
Marzeniem o locie nad Alpami zaraziliśmy się razem z Jackiem Bogdańskim w Rosji. Był czerwiec, a jeden z tamtejszych znakomitych pilotów, człowiek, który latał balonem nawet nad biegunem był jeszcze ciągle pod wrażeniem swojego zimowego przelotu TransAlpine. Opowiadał o trudnościach lotu, rotorach, chmurach spowijających doliny i wspaniałych widokach ponad nimi. Marzenie powoli zaczynało przybierać realny kształt. Nie spodziewałam się jednak, że spełni się tak szybko. Wysokie koszty wyjazdu i wykańczanie domu spowodowały, iż sama nie zdecydowałam się na udział. Jacek jednak postanowił nie odpuszczać i zmierzyć się z najwyższymi górami. Byłam szczęśliwa, i w tym miejscu chcę mu serdecznie podziękować, kiedy zaproponował mi miejsce w załodze i rolę nawigatora w wysokim locie przez Alpy.
Przygotowania zaczęły się już kilka miesięcy wcześniej. Jacek czytał książki dotyczące meteorologii w górach, obliczał jak może obciążyć balon, ile zużyje paliwa i na jakiej wysokości lecieć. Organizatorzy rekomendowali, iż balon na wysoki lot nie powinien być mniejszej pojemności niż 3000 m3. Nie wiedzieliśmy jednak właściwie dlaczego? Jacka Cameron C 90 ma zaledwie 2550 m3. Mimo prób, nie udało nam się jednak wypożyczyć większego balonu. Postanowiliśmy spróbować mimo to.
Pierwsze dwa dni zawodów, w których rozegrano 3 konkurencje minęły bardzo szybko. Jacek najpierw bardzo ostrożnie, a później zadziwiająco śmiało uczył się latania w górach. Trzeciego dnia opady śniegu uniemożliwiły latanie. Komunikaty meteo na środę 27 stycznia były jednak bardzo optymistyczne. Nad północną część Europy nasunął się wyż, natomiast na południu kontynentu utworzył się układ niskiego ciśnienia. Po przejściu frontu chłodnego nad obszar Alp miało napływać chłodne i suche powietrze z północy. Nad ranem w dolinach spodziewane były chmury i mgły, które miały ustąpić do południa. Wiatr poniżej grzbietów górskich słaby, wschodni i południowo-wschodni. Powyżej gór wiatr z przewagą kierunków północnych (340 – 020), do dziesiątej 15 kt, później w ciągu dnia powyżej 25 kt. Ale na ile można wierzyć komunikatom? Czy wiatr nie będzie za słaby, aby przelecieć całe góry? Przy najbardziej sprzyjającym kierunku wiatru, z północy na południe jest to odległość ponad 100 km. Na południe od Zeel Am Zee jest tylko jedna dolina, z miastem Lienz, w której można bezpiecznie wylądować i wrócić samochodem. W przypadku lądowania w innym miejscu, w górach, powrót tylko śmigłowcem: 24 euro za minutę. Nasuwało się też pytanie, czy w razie lądowania w górach, w ogóle ktoś nas znajdzie? Organizatorzy zalecali zabranie zapasu żywności na min. trzy dni, śpiworów oraz ciepłych ubrań na wypadek konieczności dotarcia z gór do cywilizacji.
Przygotowania rozpoczęliśmy już wieczorem. Sprzęt czekał gotowy. Cztery duże butle gazu zostały zaazotowane. Dwie mniejsze, niezaazotowane, z których miał być podtrzymywany płomień pilotowy zabraliśmy na noc do ciepła. Ostatni raz sprawdziliśmy aparaturę tlenową, mapy, gps, radia, transponder i zapasowe zapalniczki. Ciekawostką jest to, iż organizatorzy nie zapewnili nam map. Zamieszczono je na stronie internetowej zawodów. Należało wyplotować je sobie we własnym zakresie. Nie muszę dodawać, że ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. Mapy te nie obejmowały całych gór. Kończyły się wraz z granicą Austrii, a była to dopiero połowa naszego lotu. Pozostała więc mapa samochodowa. Następnym razem, na pewno lepiej się przygotujemy. Tak więc, wszystko było "ready", a my kładliśmy się do łóżek myśląc już wyłącznie o locie. Jedyna rzecz, której nie mieliśmy, to jakiegoś niewielkiego naczynia, w którym w razie lądowania w górach moglibyśmy rozpuszczać śnieg. Ponieważ nic takiego nie mieliśmy, ostatecznie zabrałam jeszcze puszkę piwa. W razie czego, powinna się chyba nadawać?
Ranek niestety nie powitał nas błękitem nieba. Zgodnie z zapowiedziami dolinę przykrywały niskie chmury. Na odprawie wyznaczono trzy konkurencje: wyścig do strefy, czyli jak najszybciej przelecieć dystans 10 km., następnie cel w okolicy najwyższego szczytu Austrii Grossglockner i maksymalny dystans bez limitu czasu ani odległości. Zapowiadał się więc wymarzony lot! Balony podzielono na grupy, przeważnie po cztery. W każdej grupie wyznaczony został lider, odpowiedzialny za korespondencję ze służbami kontroli lotów. Naszym liderem został Niemiec, Thomas Fink. Szczęśliwie nie musieliśmy więc zaprzątać sobie głowy radiem. Ktoś robił to za nas. W grupie mieliśmy jeszcze Rosjanina. Ku naszemu zdziwieniu nie posiadał ani tlenu ani radiostacji lotniczej! Dał nam radyjka "łoki toki" i zaproponował, abyśmy przez nie utrzymywali z nim kontakt. Przyznaję, że byliśmy lekko zszokowani. Do startu odjechaliśmy około 15 km. na północ, aby w razie zbyt słabego lub nieodpowiedniego kierunku wiatru pozostawić sobie możliwość wylądowania w naszej dolinie. Pomimo sześciu butli gazu i postawienia balonu z butli zewnętrznej, nie byliśmy pewni czy starczy nam paliwa, aby wylądować po południowej stronie Alp.
SMS-em przyszła wiadomość o rozpoczęciu okresu startowego. Thomas i Sergey wystartowali przed nami. Ostatnie przygotowania. Nie wszystko mieści się w koszu. Część rzeczy przywiązujemy na zewnątrz. Jest bardzo ciasno. Nareszcie start. Jacek skupia się teraz wyłącznie na palniku i wariometrze. Ja co jakiś czas podaję mu wysokość, kierunek oraz prędkość. Wznosimy się 3,5 m/s do góry. Ku naszemu zdziwieniu, przy wznoszeniu temperatura w powłoce, pomimo mrozu, dochodzi do 117o C. Początkowo, w dolinie wiatr wieje w kierunku północnym. Kiedy jednak wychodzimy nad góry, gwałtownie skręca na południe. Nasze założenie jest takie, że jeśli prędkość nie przekroczy 35 km/h, lądujemy na lotnisku. Jeśli będzie większa, lecimy do Lienz. Przy prędkości min. 60 km/h lecimy do Włoch. Jacek nie przerywa wznoszenia. Nie było żadnych rotorów, ani niespodzianek, poza jedną. Po 15 minutach osiągamy 4 tys. metrów i prawie nie ma już jednej butli gazu. Lot dopiero się zaczął. Wznosimy się jeszcze wyżej. Na 4,5 tys. metrów mamy bardzo korzystny wiatr, z prędkością 70 km/h i w kierunku 160 º. Postanawiamy maksymalnie oszczędzać gaz. Teraz już lecieć spokojnie na stałej wysokości. Nie myślimy nawet o manewrach, które mogłyby przybliżyć nas do celu nad Grossglockner. Chcemy przelecieć góry, a przy manewrach wysokością paliwo ubywa w zastraszającym tempie. Mimo wszystko, szczęście nam dopisuje. Przelatujemy 474 m od celu, co daje czwartą pozycję. Jacek skupiony jest na palniku i wariometrze, a ja, kontrolując prędkość i kierunek lotu, mogę pozwolić sobie na robienie zdjęć i nasycanie oczu cudownymi widokami. Doliny szczelnie przykryte są chmurami. Z białego morza wystają tylko ośnieżone szczyty gór. Oczami szukam lodowców, to właśnie je najbardziej chciałam zobaczyć z góry. Pod nami, na zboczu dziwne kreski, wyglądające jak płotki. Jacek uświadamia mnie, że są to zapory przeciw lawinom. Zaczęliśmy korzystać z aparatury tlenowej. Mamy jedną butlę. Trzeba więc trochę oszczędzać. Początkowo wężyki wkładamy do nosa, ale przypominając sobie przedwojenne wspomnienia Burzyńskiego, wkładamy je do ust i oddychamy nosem. SMS-em przychodzi ostrzeżenie: wiatr bora o prędkości powyżej 25 kt przy ziemi w okolicach Udine, czyli tam, gdzie lecimy.
Tymczasem kończy się druga duża butla gazu. Trzymając stałą wysokość wyprzedzamy Thomasa i Siergieja. Zostali tak daleko z tyłu, że przestajemy o nich myśleć. Jest zadziwiająco ciepło. Nie są potrzebne grube rękawice ani czapki. Temperatura wynosi -8º, ale słońce grzeje tak mocno, że można byłoby się opalać. Czas płynie tutaj o wiele szybciej niż na ziemi. Kolejna butla gazu jest pusta. Jacek podłącza pełną butlę, z gazem przywiezionym jeszcze z Polski. Pierwsze psiknięcie gazem, i nagle mały stres. Zgasły obydwa płomienie pilotowe. Próbujemy je zapalić, ale się nie udaje.
W koszu zalega zupełna cisza. Mimo otwartych zaworów pilotowych, nie leci przez nie gaz. Przychodzi mi jeszcze do głowy, że może Jacek omyłkowo pozakręcał zawory na butlach. Sprawdzam je, ale są otwarte. Jacek postępuje tak, jak każe instrukcja. Nie udało się zapalić pilotówek, więc zapala whispera, a od niego uruchamia palniki główne. Po chwili pilotówki zaczynają również normalnie działać. Prawdopodobnie płomienie zostały zdmuchnięte przy pierwszym odpaleniu mocno zaazotowanej butli, a następnie dysze oblodził ciekły gaz.
Znajdujemy się w rejonie, gdzie nie ma miejsc do lądowania. Mimo to, Jacek wypatruje z góry jakąś dolinkę i proponuje zakończenie lotu. Na szczęście palnik działa normalnie, nie ma więc powodu wpadać w panikę. Kiedy butla z feralnym gazem zostaje wypalona do końca, uspakajamy się na dobre.
Pozostajemy ciągle na tej samej wysokości. Od czasu, do czasu widzimy w oddali inne balony. Wyżej wiatr jest nieco silniejszy, ale wyraźnie odchyla się ku wschodowi w kierunku Słowenii. Część balonów decyduje się na tą opcję, ale my postanawiamy trzymać się swojego planu. Mijamy granicę z Włochami. Po prawej stronie widać Dolomity – najpiękniejsze góry Świata. Na horyzoncie jeszcze jedno wysokie, ale chyba najbardziej poszarpane pasmo gór. Z GPS-a wynika, że za nim będzie już płasko. Widoki są niezapomniane. Z góry schodzi Ukraiński balon TNK. Przez jakiś czas lecimy obok siebie. Kończy się kolejna butla gazu. Na horyzoncie koniec gór, i zamglone wybrzeże Adriatyku. Chyba się uda. Decydujemy się lecieć jeszcze jakiś czas na dużej wysokości. Pozwala na to zapas gazu. W końcu, postanawiamy zejść niżej i powoli przymierzyć się do lądowania. Przed nami równina, ani śladu śniegu. Wiatr przy ziemi pcha nasz balon zdecydowanie na zachód. Jesteśmy 15 km na południe od Udine. Dookoła winnice, na wzgórzach rosnące pinie a gdzieniegdzie na polach pojedyncze cyprysy skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Mimo, iż dawno skończyły się góry, nie bardzo mamy gdzie lądować. Lecimy nad miasteczkiem, stadionem, latarniami, drogą, linią, jakąś fabryką. Gazu ubywa - zostało jakieś 30 proc. w ostatniej butli, a tu na kursie winnica. Pierwsze wolne pólko przed usypaną górką żwiru. Dość ostro przyziemiamy, ciągnie nas, przeskakujemy górkę ze żwirem i ostatecznie lądujemy szczęśliwie na polu. Oj nie było to piękne lądowanie, ale skuteczne bez ofiar w ludziach i sprzęcie. Szczęśliwi, dzwonimy do załogi. Nasze auto dzielnie podąża w naszym kierunku.
Przelecieliśmy balonem 160 km ale oni mają do nas drogami, przez bajeczne alpejskie przełęcze ponad 320 km. Po spakowaniu i zabezpieczeniu balonu, postanawiamy poczekać na nich posilając się we włoskiej knajpce. Pomaga nam w tym bardzo miły Włoch. Aby nic nie zginęło z balonu, postanawiamy przewieźć go z pola na teren pobliskiej żwirowni koparko-ładowarką. Kiedy balon jest zabezpieczony, jedziemy do miasteczka. Załoga przyjeżdża po nas po 3 godzinach. O drugiej w nocy, wyczerpani i szczęśliwi jesteśmy z powrotem w Zeel am Zee.
Nasz lot trwał 3 godz. 15 minut, zużyliśmy około 260 litrów gazu, przelecieliśmy 160 km i 300 m, co dało 10 miejsce w konkurencji maksimum dystans. Zebrane doświadczenia są nieocenione. Wiemy już też, dlaczego organizatorzy nie polecają na ten przelot mniejszych balonów. Limit wagi wyposażenia był na granicy przekroczenia a mimo to gazu starczyło nam praktycznie "na styk".
W całych zawodach odbyło się 7 konkurencji, Jacek zajął ostatecznie 14 miejsce. Mam nadzieję, że w kolejnych uda mu się poprawić ten wynik.
Niestety, latanie nad Alpami ma jedną słabą stronę. Te góry łamią serce każdego. Kto chociaż raz spróbował takiego latania marzy wyłącznie o tym, aby tam wrócić. Dotyczy to nie tylko baloniarzy. Mam nadzieję, że kolejną relację, tym razem z wyjazdu jako zawodnik napiszę za rok.
Beata Choma